Wschód słońca nad
Kilimandżaro, czyli z rangersem na Mt. Meru.
Północna Tanzania to rejon, który przyciąga wieloma atrakcjami turystycznymi. Bo to właśnie tutaj znajdziemy sławne parki Serengeti czy Ngorongoro z zamieszkującymi je Masajami. Część granicy między Kenią i Tanzanią zajmuje wielkie jak morze Jezioro Wiktorii. No i oczywiście celem samym w sobie dla wielu jest najwyższa w Afryce, ozdobiona białym lodowcem góra Kilimandżaro.
Czym skusić mogą
więc tutejsze inne ciekawe miejsca ? Wydają się być bez szans. Ale…
Niepowtarzalną okazję spotkania się z dzikimi zwierzętami
„twarzą w twarz” dają piesze wędrówki przez najmniejszy park Tanzanii - Park
Narodowy Arusha. Rejon ten ma jeszcze
jedną niezwykła atrakcję. Jest nią Mount Meru, 4562 metry wysoki aktywny
wulkan, który wybuchł ostatnio w 1919 roku, druga co do wysokości góra
Tanzanii.
W mieście Arusha
lokalne biura turystyczne dla indywidualnego przybysza zmierzającego do parku
miały tylko jedną opcję: wynajęcie auta za 100 – 120 dolarów na dzień. Ale
autem najeździłem się po Ngorongoro. Interesowała mnie wędrówka piesza. Nie
pozostało nic innego jak taksówką wydostać się do granic miasta, złapać
daladala, czyli murzyński minibus do skrzyżowania z drogą prowadzącą w stronę
parku i dalej czym popadnie, czyli
siedem kilometrów na piechotę lub autostopem. Szybko złapałem stopa i
stanąłem przed bramą parku, kupiłem bilet (płatne tylko i wyłącznie kartą) i…
stanąłem przed pustą drogą prowadzącą do bazy wypadowej na Mt. Meru oddalonej
od bramy o kolejnych kilkanaście kilometrów. Zdany na łaskę i niełaskę
lokalnych kierowców. Nie kazali długo czekać, pierwszy pojazd zabrał mnie (za
600 TSZ = 20 PLN) do upragnionego celu.
Jeszcze tego samego
popołudnia w towarzystwie uzbrojonego po zęby rangersa wyruszyłem w góry. Celem
jest obóz Miriakamba Hut na wysokości ok. 2500 metrów.
Już u podnóża góry
natrafiamy na nigdzie indziej nie spotykane poza parkiem Arusha czarno białe,
piękne jak maskotki niewielkie małpy gereza
białobroda. Mijamy ogromne bawoły afrykańskie, stanowiące główne
zagrożenie dla turystów wędrujących po parku. Rangers ostrzega, że
niebezpieczne są pojedyncze bawoły. Stado, w którym bawoły czują się
bezpiecznie jest zdecydowanie mniej groźne. Podobno. Nasz szlak ozdabiają
liczne czaszki tych zwierząt. Świadczyć to może o tym, że broń zawieszona na
ramieniu przewodnika nie jest od parady.
Wieczorem, mając
cały czas za swoimi plecami zasnutą w chmurach, odległą zaledwie o
kilkadziesiąt kilometrów górę Kilimandżaro, docieramy do drewnianych barakowych
zabudowań. Mieszczą coś w rodzaju schroniska, bazy rangersów i stołówki. Po
kolacji, w zapadającym zmierzchu oddalam się nieco od obozu w poszukiwaniu
idealnego miejsca do sfilmowania majaczącej poprzez chmury Kilimandżaro. Gdy po
kilku minutach marszu ustawiłem statyw i skręciłem kilka scen dopada mnie
zdyszany rangers. Nerwowo tłumaczy, że nie mogę sam oddalać się wieczorem. Dlaczego?
Tutaj nie tylko bawoły są groźne, wyjaśnia. Mówi, że zdarza się, że i lampart
pojawia się w zasięgu wzroku. A raczej my pojawimy się w zasięgu jego wzroku.
OK, ale chciałbym
nakręcić wschód słońca nad Kilimandżaro, jeśli słońce będzie widoczne. Rangers
sprowadza mnie do miejsca koło obozu z którego będę miał dobrą widoczność. I
będę bezpieczny. Dzięki.
Budzę się długo
przed wschodem słońca. Niebo ozdabiają tylko nieliczne chmurki! Kilimandżaro
będzie moje! I było. Widok słońca wschodzącego u podnóża największej góry
Afryki i złotym światłem rozświetlającego minuta po minucie płaty lodowca na
jego charakterystycznym wierzchołku są czymś nierzeczywistym, niepowtarzalnym,
mającym w sobie urok nadzwyczajnego misterium. Długo napawam się tym widokiem. A
przecież z drugiej strony, za moimi plecami wyrasta majestatyczna pionowa
ściana Mt. Meru przybierająca barwy od ciemnopomarańczowej po jasnożółty.
Bajka!
Gdy żołądek
przypomina mi o swoich prawach wracam na śniadanie. Wczoraj wieczorem zamówiłem
makaron. Pytali czy chcę z zupą. Odpowiedziałem, że nie, sam makaron wystarczy.
Przynieśli czysty makaron, bez niczego. To poprosiłem o jakiś dodatek. Dostałem
gotowaną kapustę. Dzisiaj mam to samo.
Dla wytrawnych
piechurów wymagające wysokogórskiego obuwia i własnego śpiwora zdobycie szczytu
jest kilkudniową niezwykłą przygodą. Ja z braku czasu niestety schodzę w dół.
Ale i tak było super. Wracamy inną drogą podziwiając wspaniałe wodospady,
ogromne drzewa figowca, spotykając wiele zwierząt w tym maleńkie antylopy,
kolejne stada bawołów, dzikie afrykańskie świnie czy wspomniane śliczne
czarno-białe małpki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz