Ale zacząłem od spotkania niezwykłego.
U zbiegu trzech rzek w potężnym zboczu skalnym od prawie 1300 lat czeka na nas wykuty w masywie góry największy siedzący Budda świata, Da Fo.
A potem było tak:
Z rozświetlonego zimowym słońcem Nepalu i Tybetu dotarłem do Państwa Mgieł i Chmur. Chiny południowo- zachodnie. Prowincja Siczuan. Kontrast rosnących w oczach milionowych, koszmarnych miast z ciszą buddyjskich klasztorów zawieszonych między skałą a niebem.
Ta cisza to Emei Shan. Miejsce magiczne. Święta góra buddystów.
Emei Shan to trzy wierzchołki, z których najwyższy ma 3099
metrów wysokości. Na jej stromym, poszarpanym grzbiecie pełnym potężnych urwisk
rozlokowało się kilkanaście ocalałych klasztorów, z czego najstarszy, Wannian
Si (Świątynia 10 000 lat), w swojej obecnej formie pochodzi z IX wieku. I w nim
postanowiłem spędzić pierwszą noc.
Chyba nic nie jest
w stanie oddać atmosfery tego miejsca. Jest styczeń. Chłodno. Około zera stopni
(Wannian leży na wysokości 1020 m npm.). Również zero turystów. Wieczorem docieram
pod zamkniętą bramę klasztoru. Stukam dłuższą chwilę wielką kołatką aż otwiera
się małe drewniane okienko. Uśmiechnięty mnich nie rozumie po angielsku. Po
polsku również. Na migi pytam o nocleg i jedzenie. Znowu uśmiech. Otwierają się
potężne wrota. Ukazuje się kompleks świątynny pełen pięknych drewnianych
budynków, pawilonów i ścieżek zadbanego małego parku. Palą się setki kadzideł.
Pusto.
Na ścianie
„recepcji’ klika zdjęć pokoi w budynkach klasztornych wraz z cenami. Wybieram
najtańszy (15Y). Na piętrze. Ściany cienkie jak bibułka, zero ogrzewania,
toaleta dwa pawilony dalej. Ale boski widok przez niebieskawą szarość mgieł
wynagradza wszystko. Parę chwil i klasztor spowija ciemność. Gong na buddyjski
posiłek powoduje bezszelestne pojawianie się ciemnych zjaw ustawiających się
karnie po ciepły posiłek do klasztornej kuchni buchającej smakowitą parą
gotowanego ryżu i warzyw. Każda z postaci trzyma swoją miskę i pałeczki. To
żebracy i bezdomni, którzy otrzymują tu darmową strawę. Ustawiam się w kolejce,
za parę juanów otrzymuję miskę, pałeczki i „gościnną” porcję. Plus towarzystwo
przesympatycznego, łagodnego jak ciepła para naszych posiłków, mnicha -
pielgrzyma. Ma słowniczek angielsko-chiński, który własnoręcznie sobie
„wyprodukował”. To trochę ułatwia rozmowę. Na zakończenie otrzymuję
specyficznie, połyskliwie wygrawerowaną metalową płytkę z wizerunkiem, jeśli
dobrze zrozumiałem, matki Buddy. Kłaniamy się sobie nisko i idziemy spać.
Chłód
wygania mnie przed świtem ze śpiwora. Szybki marsz i herbata w małym
przydrożnym pawilonie przywracają właściwe krążenie krwi.
Schodzę kilkaset metrów w dół do Qingyin Ge, Pawilonu Nieskazitelnego Dźwięku położonego nad dwoma wodospadami, by znów wspinać się milionem stopni wykutych w skale bądź wykonanych z kamienia w stronę przepięknej świątyni Hongchunping. Po drodze mijam otwarty rezerwat małp. Są natrętne, ale dozorujący teren Chińczycy sprawnie odganiają je bambusowymi kijami. Wspinaczka kamiennymi stopniami jest uciążliwa, ale małpy zostały w cieplejszym rejonie niżej. Zatrzymuję się przy uroczym kamiennym mostku zawieszonym nad opadającym strumykiem. Zrzucam z pleców duży plecak. Z małego zawieszonego z przodu wyciągam aparat i komórkę. Może będzie zasięg. Nie ma. Odkładam telefon na mały plecak i odchodzę parę kroków, by zrobić zdjęcie. Szelest za moimi plecami. Duża małpa z blizną biegnącą przez pół pyska i brzuch szczerzy w moją stronę pokaźne zęby. Nie wygląda na przyjaźnie nastawioną. Od godziny nie spotkałem w pustych górach żywego ducha. Trudno liczyć na pomoc. A jak mówi chińskie przysłowie: nawet 10 000 ludzi nie poradzi sobie, jeśli stanie im na drodze jedna małpa. Usiłuję się z nią dogadać, ale idzie opornie. Ciągle zmierza w stronę małego plecaka. Zagradzam jej drogę, ale ta mnie mija i łapie za jedną rączkę. Chwytam komórkę i drugą rączkę plecaka, w którym mam między innymi powrotne bilety lotnicze, drugi aparat, jakieś dokumenty. Małpa jest silna i zdeterminowana. Wrzeszczę na nią, ale ona odpowiada tym samym szczerząc żółte kły. Robi się niebezpiecznie. Pamiętając reakcję małp niżej na kije bambusowe, wyrywam z bocznych uchwytów dużego plecaka kijek trekkingowy i macham w stronę małpy. Ta nic, tylko bardziej się drze i mocniej szarpie plecak! Walnąłem po łapach. Puściła. Ale nie odchodzi! Wyciąga wielkie paluchy po plecak! Macham kijkiem, klnę na głupią małpę jak szewc, zarzucam duży plecak, sypię jej jakieś małpie żarcie z rezerwatu, ta nic tylko sięga do małej bocznej kieszonki plecaka, łapiąc znów za ucho. Cukierki! Rzucam jej jeden i uciekam w górę. Połyka go i leci za mną. Drugi, i to samo. W biegu rozrywam całą torebkę i rozsypuję po schodach i krzakach. Małpa zatrzymała się, a ja co tchu gnam pod stromą górę. Mokry na wylot siadam po jakimś czasie na zimnych schodach. Patrzę czy mam wszystko. O.K. Wszystko gra. Ale, ale..., brakuje pięknego tybetańskiego malowidła tanka przytroczonego wcześniej pomiędzy kijkami. Duża strata! Szkoda. Głupia małpa.
Z każdym krokiem
robi się zimniej i gęstnieje mgła. Szron pokrywa drzewa i schody. Z jesiennej pogody
na dole zaczyna robić się coraz bardziej zima. Żywego ducha na trasie. O zmroku
docieram do Xianfeng Si na 1752 metrach. Jest w remoncie. Na szczęście mnich
zgadza się mnie przenocować w jednym z nie remontowanych pokoi. Zimno
nieprawdopodobnie. Ratuje mnie znakomita zielona chińska herbata serwowana w
nieograniczonych ilościach przez mnichów. Wejście do przemarzniętego śpiwora
kończy się półgodzinnym koncertem moich zębów. Dogrzewam pokój i herbatkę w
kubku świeczką. Byle do rana.
Dalej w górę. Ubywa
temperatury, przybywa śniegu i lodu. Kamienne stopnie robią się bardzo
niebezpieczne. Mimo sporych urwisk często wspinam się bokiem ścieżki wybijając
butami schody w zmrożonym śniegu. Trochę na czworaka, trochę bokiem docieram do
skleconego z drewna szałasiku, gdzie Chińczyk z Chinką mają coś jakby sklepik w
knajpce, albo na odwrót. Widząc moje ekwilibrystyczne wyczyny na szlaku
proponują, by wspomóc moje zawodowe, vibram’owe podeszwy... plecionymi,
słomianymi papućkami na drucikach. I to jest kolejny chiński wynalazek (plus
chińskie jedzonko, pycha), który niemal ratuje mi życie.
Skonany docieram do
Jieyin Dian, pięknego pałacu i świątyni na wysokości 2540. Jeszcze trochę
wspinaczki i znajduję zupełnie pusty hotel, gdzie za mocno utargowaną opłatę (60Y)
dostaję zimny pokoik bez okien. Ale z kocem elektrycznym! Bajka!
Poranne zdobycie
Jinding Peak, 3.077 m npm, z genialną wiszącą nad urwiskiem Świątynią
Złocistego Szczytu, Jinding Si, (raczej platynowego szczytu, tak była
zamrożona) to już tylko przyjemność. Morze chmur z których wystają usiane
świątyniami szczyty Emei Shan, wschód słońca oraz przedziwne zjawiska
atmosferyczne znane jako „Pozdrowienie Buddy” lub „Magiczne Lampiony” (Guai Deng) obserwowane z tego miejsca
to główne atrakcje wizualne, po które przybywają tu zwłaszcza latem tysiące
turystów. Emei Shan to także ciągle ważne miejsce buddyjskich pielgrzymek,
które odbywają się tu od stuleci. W zamierzchłych czasach starzy pielgrzymi
często kończyli w tym miejscu nie tylko swoją pielgrzymkę ale i życie, rzucając
się o wschodzie słońca z urwistych klifów w bezgraniczną przepaść. Dzisiaj
takie przypadki już się nie zdarzają, ale na wszelki wypadek bezpieczne
barierki odgradzają nas od przepaści. Ani myślałem je przekraczać. Było bosko.
A spokój i cisza
klasztorów zagubionych na pięknej Emei Shan, gdy tylko przymknę oczy, do
dzisiaj dźwięczą w mojej głowie.
Chiny. Emei Shan.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz