czwartek, 30 maja 2013

Z rangersem na Mt. Meru



Wschód słońca nad Kilimandżaro, czyli z rangersem na Mt. Meru.
 
   Północna Tanzania to rejon, który przyciąga wieloma atrakcjami turystycznymi. Bo to właśnie tutaj znajdziemy sławne parki Serengeti czy Ngorongoro z zamieszkującymi je Masajami. Część granicy między Kenią i Tanzanią zajmuje wielkie jak morze Jezioro Wiktorii. No i oczywiście celem samym w sobie dla wielu jest najwyższa w Afryce, ozdobiona białym lodowcem góra Kilimandżaro.


   Czym skusić mogą więc tutejsze inne ciekawe miejsca ? Wydają się być bez szans. Ale…

Niepowtarzalną okazję spotkania się z dzikimi zwierzętami „twarzą w twarz” dają piesze wędrówki przez najmniejszy park Tanzanii - Park Narodowy Arusha.  Rejon ten ma jeszcze jedną niezwykła atrakcję. Jest nią Mount Meru, 4562 metry wysoki aktywny wulkan, który wybuchł ostatnio w 1919 roku, druga co do wysokości góra Tanzanii.

 


   W mieście Arusha lokalne biura turystyczne dla indywidualnego przybysza zmierzającego do parku miały tylko jedną opcję: wynajęcie auta za 100 – 120 dolarów na dzień. Ale autem najeździłem się po Ngorongoro. Interesowała mnie wędrówka piesza. Nie pozostało nic innego jak taksówką wydostać się do granic miasta, złapać daladala, czyli murzyński minibus do skrzyżowania z drogą prowadzącą w stronę parku i dalej czym popadnie, czyli  siedem kilometrów na piechotę lub autostopem. Szybko złapałem stopa i stanąłem przed bramą parku, kupiłem bilet (płatne tylko i wyłącznie kartą) i… stanąłem przed pustą drogą prowadzącą do bazy wypadowej na Mt. Meru oddalonej od bramy o kolejnych kilkanaście kilometrów. Zdany na łaskę i niełaskę lokalnych kierowców. Nie kazali długo czekać, pierwszy pojazd zabrał mnie (za 600 TSZ = 20 PLN)  do upragnionego celu.

   Jeszcze tego samego popołudnia w towarzystwie uzbrojonego po zęby rangersa wyruszyłem w góry. Celem jest obóz Miriakamba Hut na wysokości ok. 2500 metrów.
 
 

   Już u podnóża góry natrafiamy na nigdzie indziej nie spotykane poza parkiem Arusha czarno białe, piękne jak maskotki niewielkie małpy gereza białobroda. Mijamy ogromne bawoły afrykańskie, stanowiące główne zagrożenie dla turystów wędrujących po parku. Rangers ostrzega, że niebezpieczne są pojedyncze bawoły. Stado, w którym bawoły czują się bezpiecznie jest zdecydowanie mniej groźne. Podobno. Nasz szlak ozdabiają liczne czaszki tych zwierząt. Świadczyć to może o tym, że broń zawieszona na ramieniu przewodnika nie jest od parady.
 
 

   Wieczorem, mając cały czas za swoimi plecami zasnutą w chmurach, odległą zaledwie o kilkadziesiąt kilometrów górę Kilimandżaro, docieramy do drewnianych barakowych zabudowań. Mieszczą coś w rodzaju schroniska, bazy rangersów i stołówki. Po kolacji, w zapadającym zmierzchu oddalam się nieco od obozu w poszukiwaniu idealnego miejsca do sfilmowania majaczącej poprzez chmury Kilimandżaro. Gdy po kilku minutach marszu ustawiłem statyw i skręciłem kilka scen dopada mnie zdyszany rangers. Nerwowo tłumaczy, że nie mogę sam oddalać się wieczorem. Dlaczego? Tutaj nie tylko bawoły są groźne, wyjaśnia. Mówi, że zdarza się, że i lampart pojawia się w zasięgu wzroku. A raczej my pojawimy się w zasięgu jego wzroku.

   OK, ale chciałbym nakręcić wschód słońca nad Kilimandżaro, jeśli słońce będzie widoczne. Rangers sprowadza mnie do miejsca koło obozu z którego będę miał dobrą widoczność. I będę bezpieczny. Dzięki.

 


   Budzę się długo przed wschodem słońca. Niebo ozdabiają tylko nieliczne chmurki! Kilimandżaro będzie moje! I było. Widok słońca wschodzącego u podnóża największej góry Afryki i złotym światłem rozświetlającego minuta po minucie płaty lodowca na jego charakterystycznym wierzchołku są czymś nierzeczywistym, niepowtarzalnym, mającym w sobie urok nadzwyczajnego misterium. Długo napawam się tym widokiem. A przecież z drugiej strony, za moimi plecami wyrasta majestatyczna pionowa ściana Mt. Meru przybierająca barwy od ciemnopomarańczowej po jasnożółty. Bajka!



   Gdy żołądek przypomina mi o swoich prawach wracam na śniadanie. Wczoraj wieczorem zamówiłem makaron. Pytali czy chcę z zupą. Odpowiedziałem, że nie, sam makaron wystarczy. Przynieśli czysty makaron, bez niczego. To poprosiłem o jakiś dodatek. Dostałem gotowaną kapustę. Dzisiaj mam to samo.    

 


   Dla wytrawnych piechurów wymagające wysokogórskiego obuwia i własnego śpiwora zdobycie szczytu jest kilkudniową niezwykłą przygodą. Ja z braku czasu niestety schodzę w dół. Ale i tak było super. Wracamy inną drogą podziwiając wspaniałe wodospady, ogromne drzewa figowca, spotykając wiele zwierząt w tym maleńkie antylopy, kolejne stada bawołów, dzikie afrykańskie świnie czy wspomniane śliczne czarno-białe małpki.

 



Jerzy Pawleta
Tanzania, Parka Narodowy Arusha

więcej zdjęć na: www.jerzypawleta.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz